sobota, 27 września 2014

Ostry zawodnik :D

Cześć! Teraz zmieniam się trochę w burzę mózgów, bo staram się stworzyć coś nowego. Mam na myśli bloga - zupełnie innego niż znana Wam już Moodhomme. Nie będzie on ściśle nawiązywał do kosmetyków,  urody, ani do kuchni, ani do wnętrz, ani filmów. Będzie on nierozłączny z ideą - robienia rzeczy pożytecznych. Mniej lub bardziej pożytecznych. Liczę, że przypadnie Wam do gustu. Tutaj natomiast wszystko pozostanie bez zmian, przynajmniej na razie :)

Dziś będzie o peelingu, któregp wrzuciłam do koszyka, będąc już prawie przy kasie. Przypomniałam sobie, że przewijał się na kilku blogach i opinie były pozytywne. Dodatkowo należy do mojej ulubionej grupy najostrzejszych zdzieraków. Jak mogłabym się oprzeć? :D

Wellness and Beauty, nie będę ukrywać, do moich faworytów wśród marek Rossmanna nie należy. Kojarzy mi się z tanimi bublami. Jednak warto robić wyjątki, gdy opakowanie (w tym przypadku - szklany, efektowny słoiczek) w najgorszym wypadku zrekompensuje nam kiepską zawartość. 

Kosmetyk kosztował niecałe 13 zł. To peeling cukrowo-olejowy z dodatkiem oleju z pestek mango i kokosa. Jego pojemność to 300 g. Zapach jest słodki, przyjemny, taki tropikalny, aczkolwiek nuta kokosa jest słabo wyczuwalna. Mango zdecydowanie dominuje w tej mieszance. 

Konsystencja jest treściwa, choć trzeba koniecznie wymieszać olej, który osadza się na górze z resztą produktu. Wówczas aplikacja przebiega pomyślnie. Peeling dobrze przylega do skóry, możemy nim zaserwować sobie dokładny masaż. Drobinki są ostre, dlatego powstrzymałabym się od wariackiego szorowania skóry. Można nim z łatwością zrobić sobie krzywdę :D

Przechodząc do sedna - jestem na tak, w zupełności! Atrakcyjna cena, porządne działanie i jeszcze nie wspomniałam - po peelingu nawet użycie balsamu nie jest koniecznie, bo skóra jest przyjemna i gładka. Polecam Wam jak najbardziej, a sama chyba zacznę rozglądać się za innymi wersjami zapachowymi, może gdzieś tam są, tylko o nich nie wiem :)

poniedziałek, 22 września 2014

Coś tu nie gra!

Cześć! :) Humor mi dopisuje, studia przerażają, motywacji do blogowania nie brakuje, ale jeszcze gdzieś tam wakacyjny leniuch się za mną ciągnie. Jestem trochę rozbita. Z jednej strony cieszę się ze zmian, które wiecznie gdzieś się przewijają w moim życiu, z drugiej natomiast tęsknię za spokojem. Oczywiście nie mam na myśli nudy, rutyny, tylko pewne stałe lądy, dzięki którym czujemy się bezpiecznie. Nieważne, tak czy inaczej, tej nocy mam trochę czasu i zamierzam poprzeglądać sobie Wasze blogi. Ostatnio, czyli dobry kawał czasu temu, gdy tak sobie czytałam, oglądałam strony naprawdę znanych, w sensie znanych mi blogerek, bo prowadzą blogi kilka lat, lub 3-4 tak jak ja, to aż odechciało mi się. Myślę, że nie przesadzę jak powiem, że reklama totalnie zjadła blogosferę, a  granica jej dobrego smaku, dawno zanikła. 

Pozostawię ten przykry temat i przejdę do sedna - czyli do podkładu jedej z moich ulubionych marek - Max Factor, rzecz jasna. Kusił mnie odkąd tylko pojawił się w drogeriach. Wyobrażałam sobie lekki, choć konkretny mus wymieszany z porządnym kremem. Moje rozczarowanie było wielkie.

Whipped Creme na pewno przyciąga. Ma fajne opakowanie, cena ok. 40 zł również wydaje się być atrakcyjna. Odcienie, a przynajmniej mój 50 pasuje co drugiej Polce - naturalny, jasny/średni beż, bez różowych tonów, idący bardziej ku tym żółtym. Na twarzy nie ciemnieje, co jest ogromnym plusem. Dobrze się rozprowadza, jest całkiem gęsty, jednak wyraźnie czujemy tę lekkość. Kryje rzeczywiście przyzwoicie. Z lekkimi przebarwieniami na pewno sobie poradzi.

Co więc aż tak mnie zniechęciło? Przede wszystkim wykończenie, które miało być półmatowe. Matu nie dostrzegam żadnego. Mało tego, podkład ten sprawia, że bardzo szybko moja skóra zaczyna się błyszczeć i nie jest to wina pudru. Nigdy tak nie miałam. Kolejną wadą jest moim zdaniem gładkość, a w zasadzie jej brak. Producent obiecuje wygładzoną skórę, naturalną, nawilżoną. Po aplikacji niestety jestem posiadaczką cery zapchanej, zrogowaciałej i jak już powiedziałam, niemiłosiernie błyszczącej się. 

Nie wiem, jakie są Wasze odczucia względem tego podkładu. Dla mnie to niewypał. Podkład powinien przedłużyć działanie pudru, a nie wypływać na nie tak niekorzystanie. 

piątek, 19 września 2014

Największe odkrycie kosmetyczne.

Wbrew pozorom nie słyszałam o nim zbyt wiele. Czasami, gdy coś staje się hitem blogosfery, mamy wrażenie, że rano wyskoczy nam z lodówki. O kosmetykach, które sprawdziły się niemal u każdej kobiety ciężko nie wiedzieć zupełnie nic. Rozgłos i serce klientek zdobywają bowiem z prędkością światła. Dziwię się więc, że głośny zachwyt "och" i "ach" nad balsamem do ust Nuxe nie dotarł do mnie. 

Czytam teraz opinie na Wizazu, bardzo skrajne. Jednych zachwyca, drudzy krytykują między innymi za cenę, za konsystencję, za działanie. Ja nie od dziś nie rozumiem tego portalu i chętnie przedstawię Wam moją opinię na temat wręcz idealnego dla mnie kosmetyku do ust.

Zacznę od podstaw. Co takiego ma ten specyfik w sobie? Miód akacjowy, masło karite, oleje roślinne, wyciąg z grejpfruta. Jego pojemność to 15 g. Cena ok. 35 zł. Zapach lekko cytrynowy, ja wyczuwam w nim i miód i kwaśne owoce. Bardzo mi przypadł do gustu! Konsystencja jest gęsta, niemal ciężka i naprawdę treściwa. Taka jak lubię. 

Pierwsza właściwość tego balsamu, którą zauważyłam od razu to trwałość. Nawet po kilku godzinach, 3-4, nawet 5, czuję że na ustach coś mam i jest to przyjemne uczucie nawilżenia. Muszę też wspomnieć, że po kilku aplikacjach usta stają się gładsze, spierzchnięta skóra znika. Nie wiem, czy efekt jest długotrwały, ale nie oszukujmy się - nic nie jest wieczne. Aby pożądane działanie podtrzymać z pewnością trzeba kosmetyk aplikować regularnie. 


Tisane, Carmex moim zdaniem przy nim wymiękają! A jakich Wy macie ulubieńców do ust?

środa, 17 września 2014

Co się dzieje ?!

Ostatnio w moim życiu nastąpiły pewne zmiany. Odeszłam z pracy, postanowiłam znaleźć coś innego, zmieniłam zdanie i wybrałam też studia; państwowe, dzienne przy niewielkich naciskach rodziny. Swoją edukację chciałam zakończyć na maturze, myślałam, że nigdzie się nie dostanę, bo świadectwo dojrzałości wygląda dość opłakanie. Najwyraźniej w tym roku matura nie tylko mi poszła naprawdę przeciętnie. Rano wróciłam z Sopotu a popołudniu zalogowałam się do systemu i zobaczyłam radosny, zielony napis - kandydat zakwalifikowany. Cóż, teraz nie pozostaje mi nic innego, jak planować specjalizacje, a później kolejne studia :DDD  Żarcik. 

W moich planach została już tylko praca, ale nie śpieszę się  jej znalezieniem. Teraz bardziej chce się skupić na sobie, na blogu, na szkole. Los jest dla mnie łaskawy i wszystko dzieje się po mojej myśli. 

Wrzucam kilka zdjęć z mojego ulubionego miasta - tuż po Warszawie. Kocham Sopot!




poniedziałek, 15 września 2014

Mac Lickable - swatch

Przepraszam, że dopiero teraz, ale z samego rana wyjeżdżam nad morze i musiałam załatwić trochę spraw. Za chwilkę uciekam układać włosy, później znajdę sekundę na Top Model - wyjątkowo śmieszną edycję... i pewnie zdrzemnę się. Zostawiam Was ze zdjęciami :)

Tak prezentuje się na dłoni i na ustach. 


Udanego wtorku! 

Cudowny pierwszy raz.

Zawsze musi być pierwszy. Nie zawsze za to musi być ostatni. Tak z pewnością będzie, bo która kobieta oparłaby się ponownemu zakupowi kultowej szminki? Cóż, to nie ja!

Mac chodził mi po głowie od dawna. Bardzo dawna, ale twierdziłam, że może to nie jest kosmetyk wart swojej ceny. Przecież nie raz, nie dwa, widzę podkład Diora, bronzer Chanela i potrafię sobie odpuścić. Jednak nie w tym wypadku..Stało się tak pewnie ze względu na powszechność tych mazideł. Są one wszędzie i prawie każda blogerka ma je w swojej kosmetyczce. Nie chciałam być dłużej wyjątkiem. Zawędrowałam do Złotych i...nie wiedziałam którą wybrać.

Ostatecznie padło na kolor wprost idealny dla mnie. Intensywny, rzucający się w oczy, niezwykły. (skromna, co? ;)). Oczywiście, wahałam się. Piękny, jasnobeżowy odcień też zawrócił mi w głowie, ale usłyszałam od miłej Pani, że w Macu nie kupuje się rzeczy przeciętnych. Te słowa upewniły mnie, że kolejną szminkę nude, mogę nabyć nawet w Rossmannie. 


Mój kolor to Lickable. Kolejne będą wkrótce :)





wtorek, 9 września 2014

WISHLIST jesiennie

Udało mi się w miarę sprawnie i uniwersalnie skompletować moją garderobę. Brakuję mi w niej kilku elementów, ale jestem cierpliwa - w końcu, nie wszystko od razu. Z pewnością czaję się na cieplejsze, nieco wyższe buty i parkę, ewentualnie najprostszy trencz. To zakupy konieczne, niezbędne. Przygarnęłabym jeszcze jakieś nowe trampki, chyba już nie Vansy, choć kto wie..:D
botki na obcasie | cienka, szyfonowa, czarna koszula | cieplejsza parka| matowa, fuksjowa pomadka z NYX | słynne rzęsy z Ardell | ksiązką Niny George, Lawendowy pokój | mgiełki do ciała Victoria's Secret - odkąd pojawiły się na iperfumy w dobrej cenie - to mój must have!

Zawsze w momentach, gdy chcę wiele kupić, a niekoniecznie są to przemyślane zakupy, przychodzi mi z pomocą lista życzeń. Następnie ją sobie realizuję, cieszę się nabytkami i nie mam wyrzutów.  

Tak prezentuje się moja. A co musi znaleźć się w Waszych szafach, na Waszych biurkach, w kosmetyczkach w tę jesień? Pozdrawiam ciepło! 

Niedługo napiszę o swoich ulubionych serial. Obecnie oglądam Hemlock Grove. Może mi coś polecicie? Lubię akcję, mroczne klimaty i romansidła :DDD



wtorek, 2 września 2014

Odgrzewane kotlety, czy totalna nowosc?

Czasami należy kierować się zdaniem - ilekroć się wahasz, tym wzrasta pewność, że podejmujesz właściwą decyzję. Czemu? Może dlatego, że to właśnie im zawsze towarzyszy niepewność, a pierwsza myśl, pierwszy cel rzadko bywa zgubnym. Takim nastawieniem pragnę przywitać jesień. I zupełnie nie martwię się, że ciągle w życiu przed czymś uciekam, bo uciekam od wszystkiego.

Minęłam się z powołaniem, chyba powinnam być poetką? ;) Zdradzę Wam jednak, że uderzam w kierunku charakteryzacji i wizażu, następnie, jeśli tylko nie zabraknie mi siły w projektowanie ubioru. Na tym absolutnie poprzestanę, gdyż nie jestem zachłannym człowiekiem. Ale to koniec, już koniec moich opowieści. Przechodzę do tematu, do kosmetyków niebywale słodkich, choć też mało ciekawych w tej swojej słodkości. Do kosmetyków dobrych, lecz nie za dobrych. 

Perfecta już dawno temu pokazała, co ma najlepszego - poprawka, pokazała, co jest w stanie wypuścić najlepszego, a wszelkiego rodzaju próby udoskonalenia odgrzewanych kotletów wychodzą jej średnio. Tak też jest z "nową" linią kosmetyków SPA. Ja żadnej nowości niestety nie dostrzegam, zmieniły się tylko i wyłącznie substancje zapachowe. Nawet konsystencja została ta sama! 

Jagodowe muffiny! Trufle czekoladowe! Brzmi rozkosznie! Pachnie też całkiem nieźle, ale ma się to nijak do właściwości pielęgnacyjnych, które są znikome. Powtarzam - znikome. Próżno doszukiwać się w maśle bogatej, odżywczej konsystencji, czy dobroczynnych dla skóry działań po peelingu. Naskórek on na pewno ściera, choć na pewno nie lepiej od cukru z łyżką miodu. Pozostawia ciało gładkie na krótką chwilę. O nawilżeniu, ujędrnieniu? Zapomnijcie... Masło odmładzające? Zmiękczy trochę, poprawi wygląd skóry, ale przecież nie zregeneruje jej, nie odejmie lat. Zmysły rozpieszczą maksymalnie, dla skóry jednak nie zrobią niczego pożytecznego. 


Jestem już bardziej przychylna kosmetykom z tej serii, które poznałam jako pierwsze.. Masło migdałowe, czy czekoladowe, peeling pomarańczowo-waniliowy..Trufle i muffiny nie spełniają w takim stopniu, w jakim bym sobie życzyła moich oczekiwań. Czego im brakuje? Przede wszystkim właściwości na które czeka każda kobieta, decydująca się na zakup. Ale też czegoś nowego...oprócz zapachu, oczywiście. A czy dla niego warto kupować? Odpowiedzcie sobie same :)